Guido van der Werve [Holandia]

Nummer Acht: Everything is going to be alright / Numer osiem: Wszystko będzie dobrze

lokalizacja: ściana budynku, ul. Robotnicza

Od szczytów gór, do krawędzi oceanów, do koniuszka Bieguna Północnego, do każdego zakątka ludzkiego umysłu, holenderski artysta, Guido van der Werve uosabia ludzkie poszukiwanie wiedzy o nieznanym, potrzebę znalezienia naszego miejsca we wszechświecie. I podczas gdy za sprawą swoich konsekwentnie mitycznych projektów jest często stawiany na równi z Casparem Davidem Friedrichem, jego charakterystyczna melancholia sprawia, że van der Werve jest badaczem zupełnie innego rodzaju. Usiłując dotknąć wzniosłości, która na zawsze znajduje się poza zasięgiem, spuszcza powietrze ludzkiej dominacji, by przeżywać kontemplacyjne, często samotne przygody jako uniwersalny everyman. Jednak wykazuje się ostrożnością mieszając całkowity patos z dozą beztroskiego humoru i stwierdzając zawadiacko „pozostawanie w melancholii jest zdecydowanie jednym z moich ulubionych zajęć”. Z pieszczotliwą sympatią dla splinu, van der Werve tłumaczy swoje wcześniejsze studia nad przemysłowym designem, archeologią, rosyjską literaturą i kompozycją muzyczną na ekscytującą serię soczystych, performatywnych filmów. Pragnąc stworzyć dzieła „bezpośrednie” i emocjonalnie bliskie, podobne muzyce, którą podziwia, van der Werve znajduje inspirację w klarowności i oszczędności swojego ulubionego kompozytora, Fryderyka Chopina. Chwaląc siłę poetyki Chopina wyjaśnia: „jego muzyka często brzmi bardzo prosto i myślę, że trzeba osiągnąć bardzo wysoki poziom zrozumienia, żeby to osiągnąć.” Wyłaniające się podróże łączą się z epicką pogonią i żywiołowym terenem dziwacznych osobistych zainteresowań (np. antycznymi instrumentami), stwarzając coś, co artysta nazywa „możliwym scenariuszem wyobrażonych rzeczywistości.”

W Nummer Acht van der Werve maszeruje ścieżką postępu w cieniu erodujących granic i nadciągającej historii. Jego powolne, poszukujące poruszanie się naprzód ma miejsce w Zatoce Botnickiej, w najbardziej na północ wysuniętym bezmiarze Morza Bałtyckiego, blisko fińskiej przystani odrobinę na południe od Koła Podbiegunowego. Po zamarzniętej równinie zmrożonych wód artysta z trudem idzie w naszym kierunku w miarę jak 3500-tonowy lodołamacz (o nazwie Sambo) depcze mu po piętach. Bez pomocy cyfrowych oszustw, bez ekspertyz zawodowych kaskaderów, van der Werve maszeruje tak blisko statku jak tylko kapitan mu na to pozwala (około 10 metrów). Idąc tylko kilka kroków przed potężnym okrętem tnącym ścieżkę destrukcji, osamotniony artysta zdaje się nie okazywać zaniepokojenia w miarę jak przemierza majestatyczny, ale zagrożony pejzaż skazany na zniknięcie (w rezultacie degradacji środowiska). Jednak w swojej miniaturowej – w porównaniu do kolosa za jego plecami, który pewnie przecina krę silnymi uderzeniami kadłuba – skali, van der Werve uosabia naszą małość i słabość w tym świecie.

Czas budzi niepokój w tej pozornie nieskończonej podróży, przybierając niemal namacalną obecność, w miarę jak figura i statek poruszają się w bezmyślnej rutynie. Sławny niemiecki pisarz i filozof, Walter Benjamin(1892-1940) opisał historię jako kolosalnego anioła, który porusza się w czasie plecami zwrócony do teraźniejszości – zawsze patrząc wstecz, nie potrafiąc nakreślić swojego przyszłego kierunku. Trudno powstrzymać się od porównania tego anioła z lodołamaczem, który podąża za artystą, nawet mimo faktu, że van der Werve ani razu nie spogląda za siebie. Idzie zgodnie z historią – starając się wyjść z jej cienia, ale krocząc zakorzeniony na jej ścieżce – nie jest i nigdy nie będzie w stanie uwolnić się od jej obecności. W dalszym przebiegu, kiedy zarówno refleksja, jak i ignorancja mogły okazać się równie fatalne, ten człowiek nie może zrobić niczego innego, jak maszerować nieustępliwie naprzód. I w miarę jak wątpliwości i znaki rosną wielkie niczym okręt, który unosi się za jego plecami, van der Werve (jako nasz everyman) musi przekonać samego siebie, że jak długo uda mu się zachować tempo, „wszystko będzie dobrze”.

W cieniu zbliżającej się katastrofy, ta upewniająca mantra odbija się od ścian kompleksu mieszkalnego służącego niegdyś rodzinom robotników Stoczni Gdańskiej. Wcześniej gwarne centrum, teraz to miejsce stało się ciemne i kruche, jak przemysł, który niegdyś prężył się wielki i dumny, jak Sambo. Przedsiębiorstwo stoczniowe, które niegdyś wypełniało naród ekonomiczną i kulturalną dumą, teraz majaczy jak duchy niepewnej przyszłości, które nawiedzają Stocznię (i Gdańsk). Tylko czas jest w stanie powiedzieć, czy jego pasażerowie mogą pozostać krok naprzód, kiedy my odwracamy głowy i wspólnie patrzymy za siebie.